Dni -X - plan
Pomysł wyjazdu pojawił się jakoś na początku roku. Zimno było, jeździć moto za bardzo się nie dało(owszem, próbowałem, ale na wiosnę po tych eksperymentach reszta KTMa zrobiła się równie pomarańczowa jak jego plastiki...), więc chociaż palcem po mapie...
Pomysłów było kilka - szukanie świstaków (Alpy), łosi (Skandynawia) lub jeżozwierzy (Czarnogóra).
Po kalkulacjach czasowych, technicznych i finansowych padło na ostatnią opcję.
Na początku sezonu pojeździliśmy trochę, aby poćwiczyć, przetestować sprzęty i określić jakie przebiegi dzienne damy radę bezproblemowo zrobić.
praktyki przedwyjazdwe
W międzyczasie walczyłem uparcie z humorami XTZtowych gaźników - temat na oddzielną opowieść, której kilka jej odcinków przewinęło się już na forum. Finalnie, po "nastu" rozbiórkach skończyło się na ich wymianie, co przyniosło znaczącą poprawę (vmax +20km/h od razu).
Uzupełniliśmy ekwipunek: Gosia testowała nowy tempomat w formie plastikowego listka na rollgazie i tankbag na aparat, ja nowego thermaresta i śpiwór.
Gosia przygotowała mapy papierowe i opracowała plan zwiedzania, mi udało się wyszukać kpl. map i punktów POI do Garmina (mapy Adria Route i SCG Route - tą można od razu odpuścić) i przygotować trochę informacji "organizacyjnych" (kursy walut, ceny benzyny, opłaty drogowe, artykuły itp.) wgrywając je do palmtopa.
Do ostatniej chwili walczyłem z yamaszką, tuż przed wyjazdem udało się.
mapa już gotowa, teraz tylko jechać...
Dzień -1, 29.07, czwartek
Jutro ruszamy! Nerwowy pośpiech ostatnich dni wreszcie dobiega końca - teraz tylko spakować się i w drogę
Jako, że XTZta stała u mnie w garażu umówiłem się z Gosią, że wieczorem przyjadę po nią, aby mogła zabrać moto do siebie i spokojnie się spakować.
Wszystko idzie zgodnie z planem do momentu naciśnięcia startera przy odbiorze moto: "trrrtrrrttrtrtt" - znajomy dźwięk przekaźnika, który zwiastuje padnięty akumulator....
A przecież jeszcze wczoraj wszystko było ok i nic nie zapowiadało problemów...
Humory co tu dużo mówić - po prostu "siadły"...
Opracowujemy plan zastępczy: jutro ładuję aku, pakujemy się aby być gotowi do drogi, wieczorem przyjeżdżam po Gosię, wracamy z jej bagażami do mnie i stąd startujemy w sobotę rano.
Tymczasem odwożę Gosię do domu i wracam, aby wyciągnąć aku do ładowania. Jeszcze zanim ponownie otworzyłem garaż poczułem silny, znajomy zapach...
Pełen niedobrych przeczuć otwieram bramę i przypuszczenia się potwierdzają - pół podłogi garażu w benzynie!
Okazało się, że zaworek w gaźniku się przywiesił i nadmiar przelewem beztrosko kapał sobie na beton. Smród był taki, że wysiedzieć się nie dało - po godzinie wietrzenia udało mi się wytrzymać w garażu na tyle długo, aby wyciągnąć aku. Zrezygnowany poszedłem spać.
Cóż, z perspektywy czasu cała ta przygoda miała jednak pewien pozytywny aspekt - przynajmniej wywabiło mi wszystkie plamy poolejowe z betonowej podłogi garażu
Dzień 0, 30.07, piątek
Dziś mieliśmy jechać. Aktualna sytuacja to totalny "proszek" jeśli chodzi o pakowanie, padnięty z bliżej nieokreślonych powodów aku i perspektywa rozbiórki gaźników (po raz kolejny w ciągu ostatniego tygodnia).
W ciągu dnia podładowuję akumulator, wyjąłem, przeczyściłem i ponownie wyregulowałem gaźniki. Wszystko się udało, jednak nie mogę pozbyć się niepewności - przecież wczoraj miało być tak samo....
gaźniki znów na stole
Na szczęście potem okazało się, że to wyczerpało limit poważniejszych problemów jeśli chodzi o XTZ na tym wyjeździe i przez jego resztę było ok (oprócz pewnej dozy niepewności jednak - na wszelki wypadek wykupiliśmy rozszerzone ubezpieczenie z opcją lawetowania).
Tym razem przywiozłem Gosię już z jej bagażami, odpalenie yamahy przebiegło bezproblemowo (a niech by tylko spróbowała.....) i ruszyliśmy na przejażdżkę po okolicy. Tankowanie, sprawdzanie ciśnienia, zakupy na drogę i pyszny kebab w Otwocku (polecam!). Wszystko fajnie, tylko wracając zdrowo nas zlało - przez raptem 2, może 3km zupełnie przemokliśmy. Porozwieszaliśmy ciuchy (i tak nie miały szansy do rana wyschnąć) i poszliśmy spać.
Dzień 1, 31.07, sobota, przebieg: 0km
Trochę niedospani wstajemy o 6tej, jemy śniadanie, ładujemy bagaże na motocykle i w końcu nie mogąc tego dłużej odwlekać wciskamy się w jeszcze mokrawe ciuchy motórowe. Jak na złość był to akurat dosyć zimny poranek.
Nieważne, nareszcie ruszamy! Jeszcze tylko kilka fotek i o 7mej w drogę.
silniki już się grzeją
Startujemy z Józefowa i kierujemy się na Górę Kalwarię i dalej drogą (79) na Sandomierz. Bardzo sympatyczna droga - dużo lasów, mały ruch, niezłe asfalty - lubię ją.
Początkowo aura nas nie rozpieszcza, jednak tuż przed Sandomierzem co raz śmielej zaczyna pokazywać się słońce. W Sandomierzu i dalszych miastach w drodze na południe były widoczne ślady niedawnej powodzi - wysokie rzeki, zapiaszczone drogi, pozalewane domy i odpompowywanie wody z piwnic. Smutne, niemniej my jedziemy dalej. W Tarnobrzegu zatrzymaliśmy się na zakupy w markecie, do tego czasu zdążyliśmy już wyschnąć i nawet trochę się zgrzać. Potem tniemy dalej, unikając większych dróg - Mielec, Dębica, Pilzno, dopóki zmęczenie nas nie dopadło kawałek przed Jasłem.
Szybki rzut oka na ekran GPSa i znajduję jakąś boczną drogę w kierunku rzeki (Wisłoka) - jedziemy. Okazało się, że była to droga techniczna żwirowni prowadząca do (nieczynnego po ostatnich wylewach) mostu pontonowego. Spory, pusty, podmokły kamienisty plac, stary, podrdzewiały, obrócony most pontonowy, który wyglądał jakby został zerwany naporem wody i ani żywej duszy dookoła. Scenka jak z co dzikszych rejonów Rumunii, choć Gosi ów klimat kojarzył się z Ukrainą - cóż, zależy gdzie kto był Kilka zdjęć, rozkładamy kurtki na tłuczniu i w kryjąc się przed palącym słońcem w cieniu motocykli ucinamy godzinną drzemkę.
Rumunia, Ukraina, Polska? Ważne aby klimat był...
Granicę ze Słowacją przekraczamy w Barwinku, gdzie podczas krótkiej przerwy przywołujemy nasze wspomnienia związane z tym miejscem. Powoli zaczyna się robić późno, wiec szybko tniemy dalej na Preszów (Presov), gdzie po konsultacjach z mapą i gpsem ustalamy dalszy plan.
Jedziemy drogą 546 do turystycznej miejscowości Margecany nad zalewem Rolova Huta, gdzie mamy nadzieję znaleźć miejsce na nocleg. Droga choć słabej jakości to jednak bardzo sympatyczna - wije się pomiędzy zalesionymi górkami. Po dotarciu na miejsce sam zalew, położony w pięknej scenerii robi słabe wrażenie - na sporej powierzchni pływa w nim masa śmieci. Miejscowi (których jest tu całkiem sporo) zdają się tym nie przejmować i łowią w tym ryby.
Przy okazji nasuwa mi się refleksja na temat tego kraju - przyrodniczo jest śliczny, ale cywilizacyjnie jakoś taki zapuszczony, bez "życia" i nadziei. Każda kolejna wizyta w nim umacnia we mnie to odczucie. Mam wrażenie, że wszyscy mieszkańcy już z niego wyemigrowali zostawiając go "na pastwę" Romów, którzy wydają się jedynymi mieszkańcami mijanych wyludnionych miejscowości....
Postanawiamy oddalić się boczną drogą nad zalewem licząc, że uda znaleźć się spokojniejsze miejsce. Na tej drodze (N 48* 53.171' E 21* 02.865') trafiamy na stary tunel wykuty w skale, który robi naprawdę niesamowite wrażenie. Przy wjeździe tabliczka "wjazd na własne ryzyko", z ciemnych "wrót" sączy się mglisty opar, słychać tylko kapanie wody. Jest szeroki na jeden samochód, nie wiadomo jak długi, bo końca w mgle nie widać; widoczność nie przekracza 40 metrów. Odpalam dodatkowe lampy i powoli wjeżdżamy.
"wjazd na własną odpowiedzialność"
Podłoże tworzy gęsty żwir przemieszany z drobnymi kamyczkami, w którym są 2 wyjeżdżone przez samochody koleiny, w których gromadzi się woda. Niesamowita wilgoć i niska temperatura powoduje, że pada wewnątrz drobny deszczyk, a snop żółtego światła wsiąka we wszechobecną mgłę. Jedziemy powoli i po dłuższej chwili pojawia się rosnąca plamka światła przed nami. Okazuje się, że tunel miał długość co najmniej 400m. Po wyjechaniu z tunelu, wciąż czując ciarki na plecach zagłębiamy się w boczną, błotnistą dróżkę prowadzącą do jeziora. Z niejakim trudem udaje się znaleźć w miarę suche miejsce pod namiot wśród wysokich traw dzikiego biwaku nad brzegiem jeziora. Po kolei przeprowadzam śliską, trawiasto-gliniastą drogą nasze moto na miejsce noclegu, jednak gdy skończyłem drugi kurs dowiaduję się, że Gosię w międzyczasie odwiedził lokales każąc się wynosić. Najwidoczniej nie przepadał za motocyklistami z Polski, bo jakoś biwakowanie innych przyjezdnych nie było problemem. Trochę wkurzeni, tym bardziej, że zaczyna się zmierzchać musimy szukać innego miejsca na noclegu. Przeprawiam motocykle z powrotem do główniejszej drogi, postanawiamy cofnąć się drogą, którą przyjechaliśmy (z Preszowa) i wzdłóż niej szukać miejsca na biwak. Ponownie przejeżdżamy przez tunel, miejscowość Margecany i cofamy się drogą wijącą się doliną pomiędzy wzgórzami. Eksploruję teraz każdą boczną dróżkę, w którą da się wjechać i już za bodajże 3cim razem udaje się znaleźć ekstra miejsce na biwak. 150 metrów od szosy, którą jednak zasłania roślinność i spadek terenu jest niezbyt duża, trochę pochyła i kamienista polanka. Ciut niżej, w cieniu drzew płynie całkiem wartki spory strumyk z kamienistą wysepką na środku. Cudnie!
Szybko rozbijamy namiot, jemy kolację i zbieramy się do spania przed kolejnym, jak się później okaże emocjonującym, dniem.
poranna panorama biwaku
Pomysł wyjazdu pojawił się jakoś na początku roku. Zimno było, jeździć moto za bardzo się nie dało(owszem, próbowałem, ale na wiosnę po tych eksperymentach reszta KTMa zrobiła się równie pomarańczowa jak jego plastiki...), więc chociaż palcem po mapie...
Pomysłów było kilka - szukanie świstaków (Alpy), łosi (Skandynawia) lub jeżozwierzy (Czarnogóra).
Po kalkulacjach czasowych, technicznych i finansowych padło na ostatnią opcję.
Na początku sezonu pojeździliśmy trochę, aby poćwiczyć, przetestować sprzęty i określić jakie przebiegi dzienne damy radę bezproblemowo zrobić.
praktyki przedwyjazdwe
Uzupełniliśmy ekwipunek: Gosia testowała nowy tempomat w formie plastikowego listka na rollgazie i tankbag na aparat, ja nowego thermaresta i śpiwór.
Gosia przygotowała mapy papierowe i opracowała plan zwiedzania, mi udało się wyszukać kpl. map i punktów POI do Garmina (mapy Adria Route i SCG Route - tą można od razu odpuścić) i przygotować trochę informacji "organizacyjnych" (kursy walut, ceny benzyny, opłaty drogowe, artykuły itp.) wgrywając je do palmtopa.
Do ostatniej chwili walczyłem z yamaszką, tuż przed wyjazdem udało się.
mapa już gotowa, teraz tylko jechać...
Dzień -1, 29.07, czwartek
Jutro ruszamy! Nerwowy pośpiech ostatnich dni wreszcie dobiega końca - teraz tylko spakować się i w drogę
Jako, że XTZta stała u mnie w garażu umówiłem się z Gosią, że wieczorem przyjadę po nią, aby mogła zabrać moto do siebie i spokojnie się spakować.
Wszystko idzie zgodnie z planem do momentu naciśnięcia startera przy odbiorze moto: "trrrtrrrttrtrtt" - znajomy dźwięk przekaźnika, który zwiastuje padnięty akumulator....
A przecież jeszcze wczoraj wszystko było ok i nic nie zapowiadało problemów...
Humory co tu dużo mówić - po prostu "siadły"...
Opracowujemy plan zastępczy: jutro ładuję aku, pakujemy się aby być gotowi do drogi, wieczorem przyjeżdżam po Gosię, wracamy z jej bagażami do mnie i stąd startujemy w sobotę rano.
Tymczasem odwożę Gosię do domu i wracam, aby wyciągnąć aku do ładowania. Jeszcze zanim ponownie otworzyłem garaż poczułem silny, znajomy zapach...
Pełen niedobrych przeczuć otwieram bramę i przypuszczenia się potwierdzają - pół podłogi garażu w benzynie!
Okazało się, że zaworek w gaźniku się przywiesił i nadmiar przelewem beztrosko kapał sobie na beton. Smród był taki, że wysiedzieć się nie dało - po godzinie wietrzenia udało mi się wytrzymać w garażu na tyle długo, aby wyciągnąć aku. Zrezygnowany poszedłem spać.
Cóż, z perspektywy czasu cała ta przygoda miała jednak pewien pozytywny aspekt - przynajmniej wywabiło mi wszystkie plamy poolejowe z betonowej podłogi garażu
Dzień 0, 30.07, piątek
Dziś mieliśmy jechać. Aktualna sytuacja to totalny "proszek" jeśli chodzi o pakowanie, padnięty z bliżej nieokreślonych powodów aku i perspektywa rozbiórki gaźników (po raz kolejny w ciągu ostatniego tygodnia).
W ciągu dnia podładowuję akumulator, wyjąłem, przeczyściłem i ponownie wyregulowałem gaźniki. Wszystko się udało, jednak nie mogę pozbyć się niepewności - przecież wczoraj miało być tak samo....
gaźniki znów na stole
Na szczęście potem okazało się, że to wyczerpało limit poważniejszych problemów jeśli chodzi o XTZ na tym wyjeździe i przez jego resztę było ok (oprócz pewnej dozy niepewności jednak - na wszelki wypadek wykupiliśmy rozszerzone ubezpieczenie z opcją lawetowania).
Tym razem przywiozłem Gosię już z jej bagażami, odpalenie yamahy przebiegło bezproblemowo (a niech by tylko spróbowała.....) i ruszyliśmy na przejażdżkę po okolicy. Tankowanie, sprawdzanie ciśnienia, zakupy na drogę i pyszny kebab w Otwocku (polecam!). Wszystko fajnie, tylko wracając zdrowo nas zlało - przez raptem 2, może 3km zupełnie przemokliśmy. Porozwieszaliśmy ciuchy (i tak nie miały szansy do rana wyschnąć) i poszliśmy spać.
Dzień 1, 31.07, sobota, przebieg: 0km
Trochę niedospani wstajemy o 6tej, jemy śniadanie, ładujemy bagaże na motocykle i w końcu nie mogąc tego dłużej odwlekać wciskamy się w jeszcze mokrawe ciuchy motórowe. Jak na złość był to akurat dosyć zimny poranek.
Nieważne, nareszcie ruszamy! Jeszcze tylko kilka fotek i o 7mej w drogę.
silniki już się grzeją
Początkowo aura nas nie rozpieszcza, jednak tuż przed Sandomierzem co raz śmielej zaczyna pokazywać się słońce. W Sandomierzu i dalszych miastach w drodze na południe były widoczne ślady niedawnej powodzi - wysokie rzeki, zapiaszczone drogi, pozalewane domy i odpompowywanie wody z piwnic. Smutne, niemniej my jedziemy dalej. W Tarnobrzegu zatrzymaliśmy się na zakupy w markecie, do tego czasu zdążyliśmy już wyschnąć i nawet trochę się zgrzać. Potem tniemy dalej, unikając większych dróg - Mielec, Dębica, Pilzno, dopóki zmęczenie nas nie dopadło kawałek przed Jasłem.
Szybki rzut oka na ekran GPSa i znajduję jakąś boczną drogę w kierunku rzeki (Wisłoka) - jedziemy. Okazało się, że była to droga techniczna żwirowni prowadząca do (nieczynnego po ostatnich wylewach) mostu pontonowego. Spory, pusty, podmokły kamienisty plac, stary, podrdzewiały, obrócony most pontonowy, który wyglądał jakby został zerwany naporem wody i ani żywej duszy dookoła. Scenka jak z co dzikszych rejonów Rumunii, choć Gosi ów klimat kojarzył się z Ukrainą - cóż, zależy gdzie kto był Kilka zdjęć, rozkładamy kurtki na tłuczniu i w kryjąc się przed palącym słońcem w cieniu motocykli ucinamy godzinną drzemkę.
Rumunia, Ukraina, Polska? Ważne aby klimat był...
Granicę ze Słowacją przekraczamy w Barwinku, gdzie podczas krótkiej przerwy przywołujemy nasze wspomnienia związane z tym miejscem. Powoli zaczyna się robić późno, wiec szybko tniemy dalej na Preszów (Presov), gdzie po konsultacjach z mapą i gpsem ustalamy dalszy plan.
Jedziemy drogą 546 do turystycznej miejscowości Margecany nad zalewem Rolova Huta, gdzie mamy nadzieję znaleźć miejsce na nocleg. Droga choć słabej jakości to jednak bardzo sympatyczna - wije się pomiędzy zalesionymi górkami. Po dotarciu na miejsce sam zalew, położony w pięknej scenerii robi słabe wrażenie - na sporej powierzchni pływa w nim masa śmieci. Miejscowi (których jest tu całkiem sporo) zdają się tym nie przejmować i łowią w tym ryby.
Przy okazji nasuwa mi się refleksja na temat tego kraju - przyrodniczo jest śliczny, ale cywilizacyjnie jakoś taki zapuszczony, bez "życia" i nadziei. Każda kolejna wizyta w nim umacnia we mnie to odczucie. Mam wrażenie, że wszyscy mieszkańcy już z niego wyemigrowali zostawiając go "na pastwę" Romów, którzy wydają się jedynymi mieszkańcami mijanych wyludnionych miejscowości....
Postanawiamy oddalić się boczną drogą nad zalewem licząc, że uda znaleźć się spokojniejsze miejsce. Na tej drodze (N 48* 53.171' E 21* 02.865') trafiamy na stary tunel wykuty w skale, który robi naprawdę niesamowite wrażenie. Przy wjeździe tabliczka "wjazd na własne ryzyko", z ciemnych "wrót" sączy się mglisty opar, słychać tylko kapanie wody. Jest szeroki na jeden samochód, nie wiadomo jak długi, bo końca w mgle nie widać; widoczność nie przekracza 40 metrów. Odpalam dodatkowe lampy i powoli wjeżdżamy.
"wjazd na własną odpowiedzialność"
Podłoże tworzy gęsty żwir przemieszany z drobnymi kamyczkami, w którym są 2 wyjeżdżone przez samochody koleiny, w których gromadzi się woda. Niesamowita wilgoć i niska temperatura powoduje, że pada wewnątrz drobny deszczyk, a snop żółtego światła wsiąka we wszechobecną mgłę. Jedziemy powoli i po dłuższej chwili pojawia się rosnąca plamka światła przed nami. Okazuje się, że tunel miał długość co najmniej 400m. Po wyjechaniu z tunelu, wciąż czując ciarki na plecach zagłębiamy się w boczną, błotnistą dróżkę prowadzącą do jeziora. Z niejakim trudem udaje się znaleźć w miarę suche miejsce pod namiot wśród wysokich traw dzikiego biwaku nad brzegiem jeziora. Po kolei przeprowadzam śliską, trawiasto-gliniastą drogą nasze moto na miejsce noclegu, jednak gdy skończyłem drugi kurs dowiaduję się, że Gosię w międzyczasie odwiedził lokales każąc się wynosić. Najwidoczniej nie przepadał za motocyklistami z Polski, bo jakoś biwakowanie innych przyjezdnych nie było problemem. Trochę wkurzeni, tym bardziej, że zaczyna się zmierzchać musimy szukać innego miejsca na noclegu. Przeprawiam motocykle z powrotem do główniejszej drogi, postanawiamy cofnąć się drogą, którą przyjechaliśmy (z Preszowa) i wzdłóż niej szukać miejsca na biwak. Ponownie przejeżdżamy przez tunel, miejscowość Margecany i cofamy się drogą wijącą się doliną pomiędzy wzgórzami. Eksploruję teraz każdą boczną dróżkę, w którą da się wjechać i już za bodajże 3cim razem udaje się znaleźć ekstra miejsce na biwak. 150 metrów od szosy, którą jednak zasłania roślinność i spadek terenu jest niezbyt duża, trochę pochyła i kamienista polanka. Ciut niżej, w cieniu drzew płynie całkiem wartki spory strumyk z kamienistą wysepką na środku. Cudnie!
Szybko rozbijamy namiot, jemy kolację i zbieramy się do spania przed kolejnym, jak się później okaże emocjonującym, dniem.
poranna panorama biwaku
Przebieg dzienny: 516km.
Dzień 2, niedziela, 1.08, przebieg: 516km, 64ta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego
Dzień zaczynamy dość leniwie, potem kryjąc się przed nieznośnym upałem nieśpiesznie jemy śniadanie na kamienistej wysepce po środku strumienia. W cieniu drzew, słuchając szmeru strumienia siedzimy na siodłach, które zdemontowałem z GSy konsumujemy i planujemy dalszą część dnia. W końcu jednak trzeba wyjść na skwar i zwinąć obozowisko.
zwijamy się w niezłym ukropie
Wszystko już zapakowane na motocykle, ja jeszcze z pomocą mapy uparcie próbuję ustalić wspólną wizję trasy z garminem i w końcu już po 13 siadamy na moto i ruszamy.
Dojazd do asfaltu prowadził po krótkiej gliniastej drodze z jedną większą kałużą.
Przejeżdżam ją i zatrzymuję się tuż przed czarnym, chcąc zaczekać na Gosię. Widzę w lusterku jak atakuje kałużę - ładnie, ostro ją przejeżdża, patrzę pełen uznania i w tym momencie sprawy nabierają tempa.. Kałuża już się skończyła, a Gosia ciągle trzyma ostro gaz ("brawo!, ale coś chyba jednak za ostro...") i nagle zdaję sobie sprawę, że kwestia kto kim kieruje w duecie Gosia-moto jest właśnie dynamicznie ustalana.
Tymczasem tyle ko??o korzystając z zamieszania w kręgach kierowniczych wykazało inicjatywę oddolną poprzez podjęcie rywalizacji z przednim kołem w kwestii pierwszeństwa. Miało spore szanse wygrać, jednak wcześniej wkroczyła do akcji grawitacja i Gosia razem z sunącym na boku moto poleciała w przydrożne krzaki.
Na szczęście nic poważnego się nie stało - skończyło się na strachu i kilku siniakach.
Moto także wyszło bez większych strat - nie licząc kilku drobnych nadpęknięć plastików, miejscowych zmatowień lakieru, gustownie wygiętej do góry dźwigni hamulca tylnego i artystycznie rozmazanego błota. Tenera zaczęła nawet wyglądać bardziej "rejli"
Gosia podziwia nowe trendy malowania gmoli
i kontempluje obolałe kopytka..
Po oszacowaniu strat okazało się, że jedyną przeszkodą w jeździe jest wspomniana pogięta dźwignia hamulca. Chwilowo i tak nie było nastroju do dalszej jazdy więc zabrałem się do doraźnego patentowania.
Korzystając z fabrycznych zestawów narzędzi i obfitości w okolicy kamieni wszelakich rozmiarów i kształtów udało nam się skompletować MooseTech(R) Professional Rally Toolkit (TM) i ochoczo zabrałem się do pracy.
2 godziny, 1 wygięty klucz i 2 pęknięte kamienie później za pomocą technik, które z boku mogły przypominać raczej scenkę z filmu przyrodniczego (takiego, na którym szympans próbuje dobrać się do orzecha kokosowego), udało mi przywrócić dźwigni kształt choć trochę zbliżony do zamysłu fabryki.
patenting in progress...
i ŁUP ! - imadło z zestawu MooseTech (R) Toolkit
Dzień 2, niedziela, 1.08, przebieg: 516km, 64ta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego
Dzień zaczynamy dość leniwie, potem kryjąc się przed nieznośnym upałem nieśpiesznie jemy śniadanie na kamienistej wysepce po środku strumienia. W cieniu drzew, słuchając szmeru strumienia siedzimy na siodłach, które zdemontowałem z GSy konsumujemy i planujemy dalszą część dnia. W końcu jednak trzeba wyjść na skwar i zwinąć obozowisko.
zwijamy się w niezłym ukropie
Dojazd do asfaltu prowadził po krótkiej gliniastej drodze z jedną większą kałużą.
Przejeżdżam ją i zatrzymuję się tuż przed czarnym, chcąc zaczekać na Gosię. Widzę w lusterku jak atakuje kałużę - ładnie, ostro ją przejeżdża, patrzę pełen uznania i w tym momencie sprawy nabierają tempa.. Kałuża już się skończyła, a Gosia ciągle trzyma ostro gaz ("brawo!, ale coś chyba jednak za ostro...") i nagle zdaję sobie sprawę, że kwestia kto kim kieruje w duecie Gosia-moto jest właśnie dynamicznie ustalana.
Tymczasem tyle ko??o korzystając z zamieszania w kręgach kierowniczych wykazało inicjatywę oddolną poprzez podjęcie rywalizacji z przednim kołem w kwestii pierwszeństwa. Miało spore szanse wygrać, jednak wcześniej wkroczyła do akcji grawitacja i Gosia razem z sunącym na boku moto poleciała w przydrożne krzaki.
Na szczęście nic poważnego się nie stało - skończyło się na strachu i kilku siniakach.
Moto także wyszło bez większych strat - nie licząc kilku drobnych nadpęknięć plastików, miejscowych zmatowień lakieru, gustownie wygiętej do góry dźwigni hamulca tylnego i artystycznie rozmazanego błota. Tenera zaczęła nawet wyglądać bardziej "rejli"
Gosia podziwia nowe trendy malowania gmoli
i kontempluje obolałe kopytka..
Korzystając z fabrycznych zestawów narzędzi i obfitości w okolicy kamieni wszelakich rozmiarów i kształtów udało nam się skompletować MooseTech(R) Professional Rally Toolkit (TM) i ochoczo zabrałem się do pracy.
2 godziny, 1 wygięty klucz i 2 pęknięte kamienie później za pomocą technik, które z boku mogły przypominać raczej scenkę z filmu przyrodniczego (takiego, na którym szympans próbuje dobrać się do orzecha kokosowego), udało mi przywrócić dźwigni kształt choć trochę zbliżony do zamysłu fabryki.
patenting in progress...
i ŁUP ! - imadło z zestawu MooseTech (R) Toolkit
powoli zbliżamy się do końca
Do ideału jednak trochę brakowało, więc trzeba było wykonać z palca rękawiczki roboczej i odrobiny taśmy izolacyjnej (taśma dobra na wszystko!) MooseTech (R) Advanced Rally Brakelever Protector (TM) :
MooseTech (R) Advanced Rally Brakelever Protector (TM)
MooseTech (R) Advanced Rally Brakelever Protector (TM)
Po wyprostowaniu kierownicy i jeździe testowej moto zostało uznane za zdatne do jazdy i można było zastanowić się co dalej.
Swoją drogą lokalni bikerzy to niezłe buraki - mijało nas co najmniej kilkunastu motocyklistów, większość nawet pozdrawiała, ale przez 2,5 godziny gdy ewidentnie rozdłubane moto stało na poboczu NIKT się nie zatrzymał. Choć niektórzy zwalniali chcąc zapewne ciekawskim dodać otuchy.
Po uwzględnieniu aktualnego nastroju i godziny postanowiliśmy wrócić i rozbić namiot w tym samym miejscu co poprzedniej nocy. Nigdzie się nie spóźnimy, bo nam się przecież nie śpieszy
wracam przez felerną kałużę
Pod wieczór zaczyna trochę kropić, ale siedzimy sucho w namiocie i tylko słuchamy kropel deszczu weń uderzających. Idziemy wcześniej spać, następnego dnia chcemy przejechać spory kawałek.
Przebieg dzienny: 300m
CDN.
Swoją drogą lokalni bikerzy to niezłe buraki - mijało nas co najmniej kilkunastu motocyklistów, większość nawet pozdrawiała, ale przez 2,5 godziny gdy ewidentnie rozdłubane moto stało na poboczu NIKT się nie zatrzymał. Choć niektórzy zwalniali chcąc zapewne ciekawskim dodać otuchy.
Po uwzględnieniu aktualnego nastroju i godziny postanowiliśmy wrócić i rozbić namiot w tym samym miejscu co poprzedniej nocy. Nigdzie się nie spóźnimy, bo nam się przecież nie śpieszy
wracam przez felerną kałużę
Przebieg dzienny: 300m
CDN.
Komentarz