Ogłoszenie

Zwiń
No announcement yet.

W poszukiwaniu czarnogórskich jeżozwierzy...

Zwiń
X
 
  • Filtr
  • Czas
  • Pokaż
Wyczyść wszystko
new posts

    W poszukiwaniu czarnogórskich jeżozwierzy...

    Dni -X - plan
    Pomysł wyjazdu pojawił się jakoś na początku roku. Zimno było, jeździć moto za bardzo się nie dało(owszem, próbowałem, ale na wiosnę po tych eksperymentach reszta KTMa zrobiła się równie pomarańczowa jak jego plastiki...), więc chociaż palcem po mapie...
    Pomysłów było kilka - szukanie świstaków (Alpy), łosi (Skandynawia) lub jeżozwierzy (Czarnogóra).
    Po kalkulacjach czasowych, technicznych i finansowych padło na ostatnią opcję.
    Na początku sezonu pojeździliśmy trochę, aby poćwiczyć, przetestować sprzęty i określić jakie przebiegi dzienne damy radę bezproblemowo zrobić.


    praktyki przedwyjazdwe


    W międzyczasie walczyłem uparcie z humorami XTZtowych gaźników - temat na oddzielną opowieść, której kilka jej odcinków przewinęło się już na forum. Finalnie, po "nastu" rozbiórkach skończyło się na ich wymianie, co przyniosło znaczącą poprawę (vmax +20km/h od razu).
    Uzupełniliśmy ekwipunek: Gosia testowała nowy tempomat w formie plastikowego listka na rollgazie i tankbag na aparat, ja nowego thermaresta i śpiwór.
    Gosia przygotowała mapy papierowe i opracowała plan zwiedzania, mi udało się wyszukać kpl. map i punktów POI do Garmina (mapy Adria Route i SCG Route - tą można od razu odpuścić) i przygotować trochę informacji "organizacyjnych" (kursy walut, ceny benzyny, opłaty drogowe, artykuły itp.) wgrywając je do palmtopa.
    Do ostatniej chwili walczyłem z yamaszką, tuż przed wyjazdem udało się.


    mapa już gotowa, teraz tylko jechać...


    Dzień -1, 29.07, czwartek
    Jutro ruszamy! Nerwowy pośpiech ostatnich dni wreszcie dobiega końca - teraz tylko spakować się i w drogę
    Jako, że XTZta stała u mnie w garażu umówiłem się z Gosią, że wieczorem przyjadę po nią, aby mogła zabrać moto do siebie i spokojnie się spakować.
    Wszystko idzie zgodnie z planem do momentu naciśnięcia startera przy odbiorze moto: "trrrtrrrttrtrtt" - znajomy dźwięk przekaźnika, który zwiastuje padnięty akumulator....
    A przecież jeszcze wczoraj wszystko było ok i nic nie zapowiadało problemów...
    Humory co tu dużo mówić - po prostu "siadły"...
    Opracowujemy plan zastępczy: jutro ładuję aku, pakujemy się aby być gotowi do drogi, wieczorem przyjeżdżam po Gosię, wracamy z jej bagażami do mnie i stąd startujemy w sobotę rano.
    Tymczasem odwożę Gosię do domu i wracam, aby wyciągnąć aku do ładowania. Jeszcze zanim ponownie otworzyłem garaż poczułem silny, znajomy zapach...
    Pełen niedobrych przeczuć otwieram bramę i przypuszczenia się potwierdzają - pół podłogi garażu w benzynie!
    Okazało się, że zaworek w gaźniku się przywiesił i nadmiar przelewem beztrosko kapał sobie na beton. Smród był taki, że wysiedzieć się nie dało - po godzinie wietrzenia udało mi się wytrzymać w garażu na tyle długo, aby wyciągnąć aku. Zrezygnowany poszedłem spać.
    Cóż, z perspektywy czasu cała ta przygoda miała jednak pewien pozytywny aspekt - przynajmniej wywabiło mi wszystkie plamy poolejowe z betonowej podłogi garażu

    Dzień 0, 30.07, piątek
    Dziś mieliśmy jechać. Aktualna sytuacja to totalny "proszek" jeśli chodzi o pakowanie, padnięty z bliżej nieokreślonych powodów aku i perspektywa rozbiórki gaźników (po raz kolejny w ciągu ostatniego tygodnia).
    W ciągu dnia podładowuję akumulator, wyjąłem, przeczyściłem i ponownie wyregulowałem gaźniki. Wszystko się udało, jednak nie mogę pozbyć się niepewności - przecież wczoraj miało być tak samo....


    gaźniki znów na stole


    Na szczęście potem okazało się, że to wyczerpało limit poważniejszych problemów jeśli chodzi o XTZ na tym wyjeździe i przez jego resztę było ok (oprócz pewnej dozy niepewności jednak - na wszelki wypadek wykupiliśmy rozszerzone ubezpieczenie z opcją lawetowania).
    Tym razem przywiozłem Gosię już z jej bagażami, odpalenie yamahy przebiegło bezproblemowo (a niech by tylko spróbowała.....) i ruszyliśmy na przejażdżkę po okolicy. Tankowanie, sprawdzanie ciśnienia, zakupy na drogę i pyszny kebab w Otwocku (polecam!). Wszystko fajnie, tylko wracając zdrowo nas zlało - przez raptem 2, może 3km zupełnie przemokliśmy. Porozwieszaliśmy ciuchy (i tak nie miały szansy do rana wyschnąć) i poszliśmy spać.

    Dzień 1, 31.07, sobota, przebieg: 0km
    Trochę niedospani wstajemy o 6tej, jemy śniadanie, ładujemy bagaże na motocykle i w końcu nie mogąc tego dłużej odwlekać wciskamy się w jeszcze mokrawe ciuchy motórowe. Jak na złość był to akurat dosyć zimny poranek.
    Nieważne, nareszcie ruszamy! Jeszcze tylko kilka fotek i o 7mej w drogę.


    silniki już się grzeją

    Startujemy z Józefowa i kierujemy się na Górę Kalwarię i dalej drogą (79) na Sandomierz. Bardzo sympatyczna droga - dużo lasów, mały ruch, niezłe asfalty - lubię ją.
    Początkowo aura nas nie rozpieszcza, jednak tuż przed Sandomierzem co raz śmielej zaczyna pokazywać się słońce. W Sandomierzu i dalszych miastach w drodze na południe były widoczne ślady niedawnej powodzi - wysokie rzeki, zapiaszczone drogi, pozalewane domy i odpompowywanie wody z piwnic. Smutne, niemniej my jedziemy dalej. W Tarnobrzegu zatrzymaliśmy się na zakupy w markecie, do tego czasu zdążyliśmy już wyschnąć i nawet trochę się zgrzać. Potem tniemy dalej, unikając większych dróg - Mielec, Dębica, Pilzno, dopóki zmęczenie nas nie dopadło kawałek przed Jasłem.
    Szybki rzut oka na ekran GPSa i znajduję jakąś boczną drogę w kierunku rzeki (Wisłoka) - jedziemy. Okazało się, że była to droga techniczna żwirowni prowadząca do (nieczynnego po ostatnich wylewach) mostu pontonowego. Spory, pusty, podmokły kamienisty plac, stary, podrdzewiały, obrócony most pontonowy, który wyglądał jakby został zerwany naporem wody i ani żywej duszy dookoła. Scenka jak z co dzikszych rejonów Rumunii, choć Gosi ów klimat kojarzył się z Ukrainą - cóż, zależy gdzie kto był Kilka zdjęć, rozkładamy kurtki na tłuczniu i w kryjąc się przed palącym słońcem w cieniu motocykli ucinamy godzinną drzemkę.




    Rumunia, Ukraina, Polska? Ważne aby klimat był...

    Granicę ze Słowacją przekraczamy w Barwinku, gdzie podczas krótkiej przerwy przywołujemy nasze wspomnienia związane z tym miejscem. Powoli zaczyna się robić późno, wiec szybko tniemy dalej na Preszów (Presov), gdzie po konsultacjach z mapą i gpsem ustalamy dalszy plan.



    Jedziemy drogą 546 do turystycznej miejscowości Margecany nad zalewem Rolova Huta, gdzie mamy nadzieję znaleźć miejsce na nocleg. Droga choć słabej jakości to jednak bardzo sympatyczna - wije się pomiędzy zalesionymi górkami. Po dotarciu na miejsce sam zalew, położony w pięknej scenerii robi słabe wrażenie - na sporej powierzchni pływa w nim masa śmieci. Miejscowi (których jest tu całkiem sporo) zdają się tym nie przejmować i łowią w tym ryby.
    Przy okazji nasuwa mi się refleksja na temat tego kraju - przyrodniczo jest śliczny, ale cywilizacyjnie jakoś taki zapuszczony, bez "życia" i nadziei. Każda kolejna wizyta w nim umacnia we mnie to odczucie. Mam wrażenie, że wszyscy mieszkańcy już z niego wyemigrowali zostawiając go "na pastwę" Romów, którzy wydają się jedynymi mieszkańcami mijanych wyludnionych miejscowości....
    Postanawiamy oddalić się boczną drogą nad zalewem licząc, że uda znaleźć się spokojniejsze miejsce. Na tej drodze (N 48* 53.171' E 21* 02.865') trafiamy na stary tunel wykuty w skale, który robi naprawdę niesamowite wrażenie. Przy wjeździe tabliczka "wjazd na własne ryzyko", z ciemnych "wrót" sączy się mglisty opar, słychać tylko kapanie wody. Jest szeroki na jeden samochód, nie wiadomo jak długi, bo końca w mgle nie widać; widoczność nie przekracza 40 metrów. Odpalam dodatkowe lampy i powoli wjeżdżamy.


    "wjazd na własną odpowiedzialność"

    Podłoże tworzy gęsty żwir przemieszany z drobnymi kamyczkami, w którym są 2 wyjeżdżone przez samochody koleiny, w których gromadzi się woda. Niesamowita wilgoć i niska temperatura powoduje, że pada wewnątrz drobny deszczyk, a snop żółtego światła wsiąka we wszechobecną mgłę. Jedziemy powoli i po dłuższej chwili pojawia się rosnąca plamka światła przed nami. Okazuje się, że tunel miał długość co najmniej 400m. Po wyjechaniu z tunelu, wciąż czując ciarki na plecach zagłębiamy się w boczną, błotnistą dróżkę prowadzącą do jeziora. Z niejakim trudem udaje się znaleźć w miarę suche miejsce pod namiot wśród wysokich traw dzikiego biwaku nad brzegiem jeziora. Po kolei przeprowadzam śliską, trawiasto-gliniastą drogą nasze moto na miejsce noclegu, jednak gdy skończyłem drugi kurs dowiaduję się, że Gosię w międzyczasie odwiedził lokales każąc się wynosić. Najwidoczniej nie przepadał za motocyklistami z Polski, bo jakoś biwakowanie innych przyjezdnych nie było problemem. Trochę wkurzeni, tym bardziej, że zaczyna się zmierzchać musimy szukać innego miejsca na noclegu. Przeprawiam motocykle z powrotem do główniejszej drogi, postanawiamy cofnąć się drogą, którą przyjechaliśmy (z Preszowa) i wzdłóż niej szukać miejsca na biwak. Ponownie przejeżdżamy przez tunel, miejscowość Margecany i cofamy się drogą wijącą się doliną pomiędzy wzgórzami. Eksploruję teraz każdą boczną dróżkę, w którą da się wjechać i już za bodajże 3cim razem udaje się znaleźć ekstra miejsce na biwak. 150 metrów od szosy, którą jednak zasłania roślinność i spadek terenu jest niezbyt duża, trochę pochyła i kamienista polanka. Ciut niżej, w cieniu drzew płynie całkiem wartki spory strumyk z kamienistą wysepką na środku. Cudnie!
    Szybko rozbijamy namiot, jemy kolację i zbieramy się do spania przed kolejnym, jak się później okaże emocjonującym, dniem.


    poranna panorama biwaku

    Przebieg dzienny: 516km.




    Dzień 2, niedziela, 1.08, przebieg: 516km, 64ta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego
    Dzień zaczynamy dość leniwie, potem kryjąc się przed nieznośnym upałem nieśpiesznie jemy śniadanie na kamienistej wysepce po środku strumienia. W cieniu drzew, słuchając szmeru strumienia siedzimy na siodłach, które zdemontowałem z GSy konsumujemy i planujemy dalszą część dnia. W końcu jednak trzeba wyjść na skwar i zwinąć obozowisko.


    zwijamy się w niezłym ukropie

    Wszystko już zapakowane na motocykle, ja jeszcze z pomocą mapy uparcie próbuję ustalić wspólną wizję trasy z garminem i w końcu już po 13 siadamy na moto i ruszamy.
    Dojazd do asfaltu prowadził po krótkiej gliniastej drodze z jedną większą kałużą.
    Przejeżdżam ją i zatrzymuję się tuż przed czarnym, chcąc zaczekać na Gosię. Widzę w lusterku jak atakuje kałużę - ładnie, ostro ją przejeżdża, patrzę pełen uznania i w tym momencie sprawy nabierają tempa.. Kałuża już się skończyła, a Gosia ciągle trzyma ostro gaz ("brawo!, ale coś chyba jednak za ostro...") i nagle zdaję sobie sprawę, że kwestia kto kim kieruje w duecie Gosia-moto jest właśnie dynamicznie ustalana.
    Tymczasem tyle ko??o korzystając z zamieszania w kręgach kierowniczych wykazało inicjatywę oddolną poprzez podjęcie rywalizacji z przednim kołem w kwestii pierwszeństwa. Miało spore szanse wygrać, jednak wcześniej wkroczyła do akcji grawitacja i Gosia razem z sunącym na boku moto poleciała w przydrożne krzaki.
    Na szczęście nic poważnego się nie stało - skończyło się na strachu i kilku siniakach.
    Moto także wyszło bez większych strat - nie licząc kilku drobnych nadpęknięć plastików, miejscowych zmatowień lakieru, gustownie wygiętej do góry dźwigni hamulca tylnego i artystycznie rozmazanego błota. Tenera zaczęła nawet wyglądać bardziej "rejli"


    Gosia podziwia nowe trendy malowania gmoli


    i kontempluje obolałe kopytka..

    Po oszacowaniu strat okazało się, że jedyną przeszkodą w jeździe jest wspomniana pogięta dźwignia hamulca. Chwilowo i tak nie było nastroju do dalszej jazdy więc zabrałem się do doraźnego patentowania.
    Korzystając z fabrycznych zestawów narzędzi i obfitości w okolicy kamieni wszelakich rozmiarów i kształtów udało nam się skompletować MooseTech(R) Professional Rally Toolkit (TM) i ochoczo zabrałem się do pracy.
    2 godziny, 1 wygięty klucz i 2 pęknięte kamienie później za pomocą technik, które z boku mogły przypominać raczej scenkę z filmu przyrodniczego (takiego, na którym szympans próbuje dobrać się do orzecha kokosowego), udało mi przywrócić dźwigni kształt choć trochę zbliżony do zamysłu fabryki.


    patenting in progress...


    i ŁUP ! - imadło z zestawu MooseTech (R) Toolkit


    powoli zbliżamy się do końca

    Do ideału jednak trochę brakowało, więc trzeba było wykonać z palca rękawiczki roboczej i odrobiny taśmy izolacyjnej (taśma dobra na wszystko!) MooseTech (R) Advanced Rally Brakelever Protector (TM) :


    MooseTech (R) Advanced Rally Brakelever Protector (TM)

    Po wyprostowaniu kierownicy i jeździe testowej moto zostało uznane za zdatne do jazdy i można było zastanowić się co dalej.
    Swoją drogą lokalni bikerzy to niezłe buraki - mijało nas co najmniej kilkunastu motocyklistów, większość nawet pozdrawiała, ale przez 2,5 godziny gdy ewidentnie rozdłubane moto stało na poboczu NIKT się nie zatrzymał. Choć niektórzy zwalniali chcąc zapewne ciekawskim dodać otuchy.
    Po uwzględnieniu aktualnego nastroju i godziny postanowiliśmy wrócić i rozbić namiot w tym samym miejscu co poprzedniej nocy. Nigdzie się nie spóźnimy, bo nam się przecież nie śpieszy


    wracam przez felerną kałużę

    Pod wieczór zaczyna trochę kropić, ale siedzimy sucho w namiocie i tylko słuchamy kropel deszczu weń uderzających. Idziemy wcześniej spać, następnego dnia chcemy przejechać spory kawałek.

    Przebieg dzienny: 300m



    CDN.
    sigpic

    #2
    Ciekawie się zaczyna, piszcie dalej
    --== XtzParts.com - części do XTZ 660 i 750 oraz TDM 850-900 ==--

    Komentarz


      #3
      Nie wiem co jest w tych niektórych motocyklowych relacjach, ale jak już zacznę, czytać to nie mogę się oderwać. Czekam na dalszy opis

      Komentarz


        #4
        Dobrze napisane, wciąga po pary zdaniach. Zapowiada się ciekawa relacja z wyprawy, tym bardziej mi bliska że to moje rejony. Dawać więcej
        Motocykl to wolność

        Komentarz


          #5
          ...my tu czekamy...

          Komentarz


            #6
            zamiast czekać zapraszam do powitalni

            ps. fxrider wszyscy czekają
            Hvězdy chtějí patřit Tobě...

            Komentarz


              #7
              Znów mam pokasowane posty...? Jak łoś jakiś .

              Trzeci raz się będę witał, widać nikt tam nie zagląda że poganiajo .

              Komentarz


                #8
                No już, już...

                Dzień 3, poniedziałek, 2.08, przebieg: 516,3 km

                W nocy trochę padało, więc nad ranem zwijamy mokrawy jeszcze namiot.


                wyjazd - podejście #2

                Ponownie czeka nas przeprawa przez straszliwą kałużę, która w nocy jakoś się jakby jeszcze powiększyła... tym razem jednak udaje się bez strat i ruszamy w drogę.
                Jedziemy na południe drogą 546 a następnie odbijamy na drogę 549. Drogi są nie najlepszej jakości, ale bardzo malownicze i odludne. Za miejscowością Uhorna zaczynają się niezłe serpentyny, widoki niesamowite. Spękany asfalt wije się nad okolicznymi dolinami, wszystko skąpane w sierpniowym skwarze. Gdzieś w tych okolicach Gosiowej tenerce stuka 60 000 km.


                w drodze, słowackie odludzie


                Kawałek dalej wjeżdżamy do lasu, gdzie czekają na nas kolejne zakręty. Miło się mknie w chłodnym cieniu, zostawiam Gosię trochę z tyłu i pocinam po winklach.
                W pewnym momencie na poboczu na poboczu widzę wóz drabiniasty zaprzęgnięty w wymizerowanego konika - bez właścicieli. Ci, w postaci 2 Cyganów, odnajdują się kawałek dalej i wyżej nad drogą wśród drzew. Zauważam ich, gdyż zwracają moją uwagę krzykiem, który, jak się rychło okazuje, ma mnie ostrzec przed świeżo ściętym drzewem, które właśnie zaczyna sunąć po stoku... prosto na mnie!
                Cała akcja dzieje się dosyć szybko - wielka sosna sunie bokiem na mnie, po chwili wahania odkręcam mocno gaz i próbuję uciec. Na szczęście drzewo nie dociera do drogi - z głośnym hukiem zatrzymuje się na innych drzewach. Tak czy siak trochę mnie zmroziło w środku - wiele nie brakowało. Wniosek - trzeba uważać na lokalesów wykradających drewno z lasu. Swoją drogą trzeba przyznać, że się nie patyczkują w zbieranie chrustu...
                Niedługo potem lasek i jego zbawczy chłód się kończy, znowu jedziemy w strasznym skwarze. Kilka kilometrów dalej przez chwilę ratuje nas jazda lepszą drogą E571, gdzie można się trochę rozpędzić i ochłodzić wiaterkiem. Odbijamy na Roznavę, gdzie tankujemy i robimy ostatnie większe zakupy, głównie jedzenie, na resztę wycieczki. Mamy dosyć spory problem, aby się z tym potem zapakować, ale udowadniając przy okazji prawdziwość twierdzenia, że do kufra jeszcze jedna rzecz zawsze się zmieści udaje się z tym uporać. W międzyczasie słoneczko wyciska z nas ostatnie soki, więc ruszamy dalej i szukamy jakiegoś zacienionego miejsca na popas.
                Przejeżdżamy kilka kilometrów i udaje się takie znaleźć przy przydrożnej rzeczce (w międzyczasie Gosi udało się wyratować poważną sytuację niemalgebową - brawo) i w cieniu drzewek, oganiając się od kleszczy wcinamy sałatki ze świeżymi bułeczkami.
                W międzyczasie planujemy dalszą drogę: aby skuteczniej nawijać kilometry decydujemy odpuścić na razie boczne drogi i jak najszybciej dobić do autostrady na Węgrzech.
                Granicę przekraczamy w okolicach miejscowości Kral i dalej niestety musimy nadłożyć trochę drogi, aby możliwie szybko znaleźć się na autostradzie. Na pierwszej stacji kupujemy winiety na moto, cena właściwie symboliczna, ok. 12-15zł za sztukę. Z lokalesami tradycyjnie nijak nie da się porozumieć za pomocą mowy, więc pozostaje pokazywanie rękami i rysunki na kartce Kiedyś próbowałem być mądry i wynotowałem sobie kilka słów ze słownika przed przyjazdem na Węgry, ale okazało się, że ich prawidłowa wymowa i tak ma się nijak do tego co widnieje na papierze... Nawet same nazwy miejscowości mijanych po drodze powodują ból zębów przy czytaniu.
                Skwar jest ciągle niemożliwy, niezbyt śpiesznie podążamy do Miskolc, gdzie zaczyna się autostrada M3.
                Autostrady na Węgrzech to bajka. Idealnie równe, ciągnące się na wprost przez spieczoną słońcem pustkę (niemal całego) kraju 2 pasy asfaltu. Budują je w takim tempie, że sporej części nie ma jeszcze na całkiem aktualnych mapach. W głowie nieodparcie kołacz się myśl: "gdyby tak u nas..."
                200 km dzielące nas od Budapesztu przemknęły błyskawicznie. Przy przelotowej 120km/h wiaterek skutecznie niweluje nieznośny gorąc, a zatyczki do uszu kolejny raz potwierdzają swoją przydatność. Budapeszt objeżdżamy obwodnicą M0, za Dunajem zjeżdżając na autostradę M6 w kierunku Mohacs. Jedziemy w kierunku granicy Chorwackiej, jednak zapadające powoli ciemności powodują, że w okolicach Eloszallas zjeżdżamy z autostrady.
                Błąkając się dłuższą chwilę udaje się znaleźć dobre miejsce na namiot w niedużym sadzie wśród naddunajskich pól.




                poszukiwania miejsca na nocleg


                Sąsiedztwo nieodległej rzeki objawia się niestety głównie w postaci chmar nienasyconych komarów, więc szybko rozstawiamy namiot i jeszcze szybciej się w nim zaszywamy, próbując wybić przed spaniem całe latające wewnątrz tatałajstwo.


                gotowi do spania




                Przebieg dzienny: 490 km






                Dzień 4, wtorek, 3.08, przebieg: 1006 km


                poranne klimaty


                Dzień zaczynamy od śniadanka urozmaiconego rosnącymi wokół nas pysznymi śliwkami. Komary chwilowo odpuszczają, zapewne zniechęcone palącym słońcem, obecnym i dziś. Szybko się zbieramy i wracamy na autostradę M6. W.g. GPSa skończyła się już ładny kawałek temu, co jednak nam nie przeszkadza jechać nią dalej ponad 100km, niemal pod samą granicę.


                gotowi do drogi


                Po drodze zatrzymujemy się na parkingu i korzystając z odrobiny cienia oferowanego przez budynek z WC łapiemy chwilę oddechu i nad mapą planujemy dalszą drogę. Jeszcze tylko głowa pod kran i możemy jechać dalej.


                postój na węgierskiej autostradzie


                Granicę z Chorwacją przekraczamy sprawnie i bezproblemowo, paszport nie był nawet potrzebny, wystarczył sam dowód - podobnie zresztą było na wszystkich kolejnych granicach (przetestowane).


                postój niedaleko granicy

                Dalej jedziemy spokojnie mając w pamięci historie o surowości lokalnych przedstawicieli władzy.
                W mieście Osijek wjeżdżamy na drogę nr 2(na wschód), ku mojemu zdziwieniu oznaczoną jako droga szybkiego ruchu. Zdziwienie bierze się stąd, że owszem, skrzyżowania są bezkolizyjne, ale wiadukty omijają górą zwykłą, jednopasmową, niezbyt dobrą drogę. U nas, gdyby nie te wiadukty i zjazdy miałaby oznaczenie góra 3cyfrowe. Cała droga i jej króciutkie pasy rozbiegowe i zjazdowe robi na mnie wrażenie komicznej miniaturki autostrady. Niemniej trzeba uważać, bo kierowcy mając za mało miejsca na rozbieg na wspomnianych pasach dosyć gwałtownie włączają się do ruchu.
                Na szczęście na drodze jest luźno i da się całkiem sprawnie nią jechać.
                Przy drodze zauważam pierwszą tablicę ostrzegającą przed minami na przydrożnych polach - dalej będzie ich jeszcze kilka, i co tu dużo mówić, skutecznie zniechęcały do spania na dziko.
                W mieście Vukovar zjeżdżamy w drogę nr. 55 i jadąc nią na południe po ok. 80 km za miejscowością Zupanja dojeżdżamy do granicy z Bośnią, biegnącą wzdłuż rzeki Sava.
                Kontrola graniczna, przejeżdżamy przez most, kolejna kontrola (bezproblemowo) i już jesteśmy w Bośni,
                Jedziemy dalej na południe. Tutaj drogi są już o wiele gorszej jakości, częściej też można zauważyć czerwoną tabliczkę ostrzegającą przed minami. Mijane miasteczka są dużo biedniejsze, czasem widać opuszczone, podejrzanie podziurawione domy. W miejscowościach rzucają się w oczy miejsca pamięci poświęcone niedawnej wojnie.
                Zwracają uwagę też niesamowicie liczne składy budowlane i salony meblowe(salon namjestaja), kraj sprawia wrażenie "rozgrzebanego", jakby zastygł w połowie wielkiego remontu.
                Po 45km od granicy, w miejscowości Srebernik, stajemy przy stacji benzynowej na krótki odpoczynek, gdzie przy okazji postanawiamy przeprowadzić małą kontrolę motocykli.
                Okazuje się, że w tenerce bagnet olejowy jest całkiem suchy - na szczęście to nie problem, bo wiozę ze sobą 0,4l zapasu (wszyscy przecież wiedzą, że każde BMW wciąga oleju ile może ), który powoli wlewamy, co chwilę sprawdzając, czy olej pojawia się na skali. Weszło wszystko, a bagnet dalej uparcie nie chce nogi zmoczyć. Lekko zmieszany lecę na stację i kupuję literek najlepszego oleju samochodowego, bo tylko taki był dostępny. Lejemy, lejemy.... - o bagnet w końcu mokry! Sprawdzamy ile weszło - kolejne 0,6l.... Lekka konsternacja, nerwowe wyliczenia i wychodzi, że tenera pije koło litra na tysiąc :/
                Czyli okazuje się, że to nałogowa olejochlejniczka, ale skubana ładnie się maskuje, bo nawet dymka nie puści... no trudno, po powrocie trzeba będzie przeprowadzić akcję odwykową.
                Tymczasem ruszamy dalej na południe, krajobraz staje się górzysty, droga robi się co raz bardziej kręta, rzadziej przy niej widać miejscowości.
                Jedziemy spokojnie, bo widoki są ciekawe, a wąska i dziurawa droga (ale bez przesady, w PL można bez problemu gorsze znaleźć) nie zachęca do ostrej jazdy.
                Tym bardziej, że pamiętamy o tym, że miejscowa policja też musi z czegoś żyć, a jak się potem okazuje tutaj przyrządem pomiarowym jest oko policjanta - lepiej nie sprawdzać jak dokładnie jest skalibrowane.
                W pewnym momencie mijamy mały hotelik przy drodze, zatrzymujemy się, szybka konsultacja, rzut oka na gromadzące się chmury i decyzja: nocujemy.


                z zewnątrz wygląda nieźle..

                10e od głowy - bez tragedii, choć, jak się okazuje potem, standard przybytku nie powala. Niemniej klimat jest: do pokoju nie ma klucza, ale za to drzwi dysponują tylko jedną klamką, którą można wyjąć i zabrać ze sobą
                Po kąpieli (taka nazwa na próbę wyciśnięcia odrobiny letniej wody niechętnie cieknącej z prysznica) robimy sobie w pokoju obiadek z własnych zapasów (hit wyjazdu: brambury (puree) zmieszane z mielonką na ciepło) i spać. Nie na długo, bo niebawem zrywa się wichura (prawdopodobnie razem z linią energetyczną, bo nie ma prądu) i rozpoczyna się niesamowita ulewa. Droga którą przyjechaliśmy zamienia się w rzeczkę, pioruny latają gęsto, tak, że można bez problemu obserwować wszystko co się dzieje za oknem, ich grzmot odbija się od okolicznych gór....




                okolica motelu widziana rano
                widać objawy wspomnianego "wielkiego przerwanego remontu"

                Przebieg dzienny: 372 km

                sigpic

                Komentarz


                  #9
                  do pokoju nie ma klucza, ale za to drzwi dysponują tylko jedną klamką, którą można wyjąć i zabrać ze sobą
                  Awangarda

                  PS. Super opisujesz wyprawę, jak nie lubię czytać takich tasiemców ten mnie wciągną, chcę więcej
                  .

                  Komentarz


                    #10
                    Hej,
                    wybaczcie dłuższą przerwę w publikacji kolejnej części - różne czynniki się na to złożyły. Mam jednak nadzieję, że mimo wszystko uznacie, że warto było poczekać.
                    Przy okazji dodałem interaktywne googlowe mapki ze śladami naszych dziennych przebiegów, aby lepiej "zobrazować" gdzie właściwie byliśmy.

                    Dziś wjedziemy już do naszego docelowego kraju - Czarnogóry. W związku z tym spadną przebiegi dzienne, ale wzrośnie liczba zdjęć
                    Zapraszamy do czytania!


                    Dzień 5
                    , środa, 4.08, przebieg: 1378 km

                    Wstajemy rano, jemy śniadanie i czekamy aż aura się ustabilizuje. Gdy tylko przestaje nam grozić natychmiastowe zmoknięcie ładujemy motocykle i ruszamy...
                    Jest chłodno i wilgotno, szczytów wzgórz spowija mgła, trzeba uważać na drogach, bo ulewa naniosła na nie sporo piachu i żwiru, w wielu miejscach asfalt przecinają drobne strumyczki.
                    Jedziemy na południe, w stronę Vlasenicy, w której następnie odbijamy na Han Pijesak. Wjeżdżamy w góry. Droga ciasnymi serpentynami wije się do góry, a mgła dosłownie zaczyna nas oblepiać.Widoczność spada do ok. 30-40m, a wraz z nią również prędkość jazdy, mimo że asfalt jest tutaj wyjątkowo dobrej jakości. Szkoda widoków, które muszą kryć się za mgłą, oraz miodnych winkielków, z których niestety nie bardzo można skorzystać.
                    Trzeba przy tym uważać na zmotoryzowanych lokalesów, bo większość z nich oszczędza w ciągu dnia prąd i żarówki. Dzięki temu potem, w nocy, mogą bezstresowo jeździć na długich niezależnie od okoliczności.
                    Dobrze, że na tej trasie nie trafił się przed nami żaden kamper, bo w takich warunkach nijak nie dałoby się go wyprzedzić (miałem tak raz w Alpach, mimo, że tam jadący z przeciwka użyli jednak świateł).
                    Tak swoją drogą to w ogóle nie widać tutaj zagranicznych turystów - żadnych kamperów, motocykli (nam się przyglądano z lekkim zdziwieniem) - taka sytuacja utrzymuje się aż do czarnogórskiego wybrzeża, ale o tym później.
                    Tymczasem w wilgotno-białych warunkach przejeżdżamy najbardziej krętą część trasy. W pewnym momencie postanawiam się zatrzymać na poboczu, który to zamiar niezwłocznie realizuję. Niestety Gosia w mgle zbyt późno mnie zauważyła i źle oceniła odległość, w efekcie czego dostaję lekki strzał w tył motocykla (bezstratnie z obu stron na szczęście). Okazało się, że miałem tak upaprany klosz tylnej lampy, że z tyłu praktycznie nie było mnie widać w tych warunkach - upomniany w ten sposób niezwłocznie poprawiłem swoje niedociągnięcie.


                    Nawet w tych warunkach lokalesi oszczędzali prąd


                    Krótki popas, zdjęcia, słyszymy dzwonki jakichś zwierząt hodowlanych (kozy?), ale w mgle nie mamy szansy ich dostrzec... Ustalamy, że trzeba już rozglądać się za stacją i ruszamy dalej. Przejechawszy ten odcinek zjeżdżamy powoli niżej, dzięki czemu widoczność stopniowo poprawia się. Teraz jedziemy drogą przez gęsty, wilgotny las - najwyraźniej jakiś miejscowy park narodowy, mijane miejscowości ewidentnie mają turystyczny charakter. Jednak goście zza granicy to raczej tutaj rzadki widok.


                    Pogoda stopniowo się poprawia - wreszcie możemy zobaczyć góry po których jeździmy

                    Znajdujemy pierwszą stację, zajeżdżamy i przeprowadzamy standardowy wywiad wstępny: można płacić kartą - nie, EURO? - [chwila namysłu] - tak. Uff.. przynajmniej ten problem mamy z głowy. Teraz kwestia kursu wymiany i tu mamy nijaki problem komunikacyjny:
                    Benzyna kosztuje tu ciut ponad 2 marki bośniackie (BAM), co stanowi równowartość niemal dokładnie 1 euro w.g. oficjalnych kursów. Tymczasem pani prowadząca stację usilnie próbuje nas przekonać, że wartość widniejąca na dystrybutorze (2,15 za litr bodajże) jest również adekwatna przy rozliczeniach w euro. Wychodzi więc, że w Bośni jest najdroższa benzyna na świecie, w co jednak jakoś ciężko nam uwierzyć - chyba ktoś się mocno pomylił?. Nasze usilne próby poznania faktycznej ceny benzyny spełzają na niczym - każda ze stron pozostaje niezmiennie przy swoim stanowisku. W związku z tym ruszamy dalej, aby poszukać tańszej benzyny. Udaje się to raptem kilkanaście kilometrów dalej i w mieście Sokolac gdzie za 10e możemy zatankować 9l benzyny. Przy okazji uzupełniamy skutki tenerowego apetytu na olej, smarujemy łańcuchy (jak kto ma ), po czym kierujemy się na Rogaticę (kolejne 33km).
                    Po drodze pogoda stale się poprawia, asfalt przesechł, więc winkielki sprawiają co raz więcej frajdy. Jedziemy teraz dolinami pomiędzy górami, praktycznie cały czas droga jest wykuta wprost w zboczu góry, często przejeżdżamy przez tunele. Asfalt jest nie najgorszy, choć trzeba uważać na leżące nim w losowych miejscach kupki odłamków skalne.


                    W takim otoczeniu przejechaliśmy sporą część Bośni





                    Drina - towarzyszyła nam kilkadziesiąt kilometrów, do samej granicy

                    Przejeżdżamy przez Rogaticę, kierując się na Ustipracę, gdzie odbijamy na Focę. Droga prowadzi wzdłuż niesamowicie błękitno-zielonkawej rzeki Drina. Widoki niesamowite, kilometry przyjemnie uciekają. Tuż za Focą zatrzymujemy się na poboczu, tuż przy krawędzi wysokiego, stromego stoku u którego podnó??a płynie wspomniana rzeka. W takiej scenerii, siedząc na krawędzi spożywamy obiad w postaci zupki chińskiej zagryzanej kabanosami.
                    Dzięki tej konsumpcji (jako, że wwóz przetworów mięsnych do Czarnogóry jest zabroniony) udało nam się zmniejszyć kontrabandę, którą w pełni świadomie mamy zamiar wkrótce przeszmuglować przez granicę.


                    Tuż za Focą - popas z widokiem na Drinę


                    Jesteśmy już raptem o kilkanaście kilometrów od owej granicy, jednak dojechanie do niej okazuje się niezłym wyzwaniem, głównie nerwowym. Droga raptem staje się jednopasmowa (przy tym wciąż dwukierunkowa), kręta i często pozbawiona asfaltu - na mapie wciąż jest oznaczona jako "czerwona"! Szerokość drogi powoduje, że wyminięcie jadącego z przeciwka samochodu staje się problematyczne nawet motocyklem. Do tego cała masa ślepych zakrętów. Pokonanie tych ostatnich 19 km do granicy zajmuje niemal 40 minut
                    Otaczające nas góry stają się co raz wyższe i bardziej strome, w pewnym momencie okazuje się, że jedziemy po jednej ze ścian kanionu z Driną płynącą w dole. Po jednej stronie kanionu Bośnia, a po drugiej, od pewnego momentu, już Czarnogóra.
                    Granica to 2 punkty kontrolne po obu stronach tegoż kanionu połączone mostem. Przekraczanie idzie nam obydwojgu sprawnie (zresztą dużego ruchu nie ma). Niesamowity jest przejazd przez most spinający obie ściany kanionu. Wąski, drewniany (i mokry - ergo śliski) mostek, a pod nim ponad stumetrowa przepaść w której wije się głęboko-błękitna rzeka. Szkoda, że nie można zatrzymać się i uwiecznić tego miejsca na zdjęciu, choć to i tak nie mogło by oddać jego klimatu...
                    Zaraz za po przekroczeniu granicy szukamy możliwości nabycia winietek ekologicznych (10e) dla naszych pojazdów, które ponoć są obowiązkowe dla obcokrajowców. Niestety nie udaje nam się to, mimo tego i wysokiej kary grożącej za ich "niemanie" jedziemy dalej.


                    Już w Czarnogórze - od granicy mamy dobrą drogę


                    Po stronie czarnogórskiej sytuacja drogowa ulega natychmiastowej poprawie - mamy do dyspozycji szeroki pas dobrego asfaltu, którego nie musimy dzielić z jadącymi z przeciwka. Teraz jedziemy wzdłuż rzeki Pivy (choć z drogi długo jej nie było widać), która jest dopływem Driny. Winkle są bardzo kuszące, jednak ciężko szybko po nich jechać - skutecznie utrudnia to głowa, którą ciężko powstrzymać od ciągłego rozglądania się na boki.
                    Widoki rozpościerające się wokół dosłownie zapierają dech w piersiach. Jedziemy kanionem, którego ścianami są kamieniste, wysokie, strome zbocza majestatycznych gór. Zygzakowata droga za każdym winklem odkrywa kolejną ścianę skał sięgającą niemal do nieba. Potem w przewodniku doczytałem, że głębokość tego kanionu dochodzi do 1000 metrów...


                    Za krawędzią, kilkaset metrów niżej wije się Piva...



                    ZdjÄ?cia niestety nie oddadzą majestatu tych gór


                    Dla mnie te okolice są niesamowite, zrobiły na mnie chyba największe wrażenie podczas całego wyjazdu. Samoistnie narzucała mi się myśl, że tak właśnie musiałby wyglądać Góry Mgliste w tolkienowskim Śródziemiu.


                    Droga, którą wcześniej jechaliśmy - teraz widać skalę


                    Jadąc w takich klimatach dojeżdżamy do wielkiej zapory - hydroelektrowni na Pivie. Została ona zbudowana w latach 70tych tworząc duże sztuczne jezioro (Pivskie) wypełniające zielonkawo-błękitną wodą koryto kanionu. Sama zapora jest monumentalna (na jej widok samoistnie przychodzi do głowy pewien cytat z Kilera) i gwarantuje niesamowite wrażenia wizualne.


                    Zapora. Ta woda na prawdę miała taki kolor...


                    Co chwilę zatrzymujemy się aby zrobić zdjęcia, jednak w końcu robi się już całkiem ciemno i trzeba zacząć szukać miejsca na nocleg. Jest z tym cienko, bo droga jest wykuta w zboczu góry i po prostu brakuje jakiegoś ustronnego miejsca, w które można by móc wbić szpilki namiotu.


                    "Jęzor" zalewu - widać jak wysoko potrafi podnieść się woda


                    To trzeba zobaczyć na żywo...


                    Jako, że następnego dnia chcemy zobaczyć park narodowy Durmitor postanawiamy odbić w boczną drogę na wschód prowadzącą doń prowadzącą (kierunek na miejscowość Trsa) - liczymy, że tam uda znaleźć się jakieś miejsce na nocleg.
                    Zapadły już totalne ciemności, boczna droga zaczyna się na skrzyżowaniu w jamie wykutej w skale, a potem w totalnym odludziu pnie się pod górę. Jest wąska, bardzo kręta i co chwilę na drodze leżą mniejsze lub większe kamienie, które osunęły się ze skalnej ściany. Emocje potęgują napotykane co chwilę tunele wykute bezpośrednio w skale (której sporo osypuje się ze sklepień na drogę), wewnątrz których są 180 stopniowe nawrotki - ciągle pod górę. Cicho błogosławię anonimową sarnę, która pewnej nocy wyskoczyła na drogę poprzedniemu właścicielowi mojej GSy, napędzając mu tym sporego stracha - dzięki niej zainwestował w porządne dodatkowe lampy do motóra.
                    Na szczycie któregoś z zakrętów z ciemności wyłania się jakaś opustoszała letnia knajpka. Zatrzymujemy się i po krótkiej naradzie zmęczenie bierze górę - nie ma sensu pchać się dalej, postanawiamy tu przenocować. Na betonie pomiędzy ławami rozkładamy nasze thermaresty i śpiwory i trochę poddenerwowani (spanie na dziko na tarasie czyjejś knajpce - na widoku, a mimo, że na odludziu co kilkadziesiąt minut drogą obok coś przejeżdża) kładziemy się spać. Jesteśmy dosyć wysoko (1080m) i jest dosyć zimno, udaje się usnąć, ale każdy przejeżdżający samochód powoduje pobudkę w stresie.
                    No i niestety... któryś kolejny zatrzymuje się, kierowca wysiada i snopem światła latarki zaczyna omiatać okolicę... stopniowo podchodzi bliżej... mi z każdym jego krokiem rośnie ciśnienie, które gwałtownie osiąga apogeum - obcy zaczyna coś do nas mówić i jednocześnie w ramach wyjaśnień kieruje światło na trzymaną w ręce legitymację policyjną!
                    "O żesz qrde szlag!" Przez głowę szybko przelatują możliwe problemy (spanie na dziko, na czyjejś własności, brak winiety ekologicznej, kontrabanda w postaci kabanosów i puszek z mielonką, pasztetem - oj, nazbierało się...) i sytuacja nie jest wesoła.
                    Na szczęście przedstawiciel lokalnej władzy po kilku (chaotycznie) zamienionych słowach z (ledwie przytomnym) przedstawicielem zagranicznych turystów wyrwanych ze snu dochodzi do wniosku, że Ci ostatni nie przedstawiają zbyt dużego zagrożenia dla lokalnej społeczności oraz jej własności i po kilku uspokajających "OK, no problem!" oddala się.
                    Ulga, niesamowita ulga.... i do rana nic więcej już nie pamiętam.

                    Przebieg dzienny: 252 km


                    P.S. Pisząc tą relację znalazłem na necie dodatkową galerię zdjęć tych okolic - widać nawet wspomniany mostek graniczny (2gie zdjęcie). Wrzucam, bo my nie mieliśmy tak sprzyjających warunków do fotografowania tych okolic:



                    Dzień 6, czwartek, 5.08, przebieg: 1630 km

                    Rano budzimy się zmarznięci, trochę niedospani (emocje robią swoje) i po zrobieniu herbaty oraz czegoś do zjedzenia powoli zaczynamy się zwijać. Przy okazji odkrywam, że mój thermarest ucierpiał od betonowego podłoża i zaczął puszczać powietrze - od tej pory codziennie rano budziłem się na już lekko sflaczałym, lub musiałem go dopompowywać w nocy.
                    W międzyczasie pojawiają się właściciele knajpki - młodszy (syn?) smutnym i nieco urażonym angielskim w możliwie prostych słowach tłumaczy nam, że z nocowaniem nie byłoby problemu, tylko wypadałoby się zapytać. Cóż, szczerze bardzo byśmy chcieli, ale po prostu nie było jak i kogo...


                    Chłodny poranek



                    Nasz nocleg w szerszej perspektywie


                    Ruszamy w kierunku Trsy. Okazuje się, że najbardziej krętą część trasy przejechaliśmy w nocy i teraz droga wije się spokojnymi zakosami wśród pagórków. Robi się co raz cieplej, na niebie ani chmurki, widoczność doskonała - i dobrze, bo jest na co patrzeć. Na horyzoncie pojawia się co raz więcej, co raz bardziej surowych gór.


                    Zmiana krajobrazu




                    Dojeżdżamy do Trsy i postanawiamy jechać w prawo (na wschód) w kierunku miasta Zabljak, mimo, że mapa i GPS ostrzegają, że droga może być drogą jedynie umownie - pomimo wątpliwości jedziemy, najwyżej zawrócimy. To była jedna z lepszych decyzji na tym wyjeździe...


                    Główne (i jedyne) skrzyżowanie w Trsie - w tle niemal cała miejscowość



                    Krajobrazy u progu Durmitoru

                    Wjeżdżamy do PN Durmitor. Okazuje się, że droga mimo, że wąska (praktycznie jednopasmowa, na szczęście ruch o tej porze jest jeszcze znikomy) wciąż jest asfaltowa, a dalej nawet z zupełnie nową, świetną nawierzchnią. Jedziemy tą krętą, wąska drogą wśród zielono-żółtych pagórków, z których wyżynają się nagie skały. Co chwilę, za niemal każdym zakrętem widzimy kolejne panoramy rozciągające się na wiele kilometrów, z górami w tle - niesamowita sprawa, zdjęcia, mimo że świetne, nie oddadzą tego.








                    Słowa nic więcej tu nie dodadzą... a najlepsze wciąż przed nami!


                    Na jednym z łuków w oddali przez chwilę widać wysoką, płaską, pionową górę, wyglądającą jakby jakiś wielki stwór rozdrapał pazurami jej powierzchnię tworząc pionowe bruzdy. Mimo, że po chwili tracimy ją z oczu wiemy, że warto żwawo jechać dalej. Kilka kilometrów i kilkadziesiąt zakrętów dalej ponownie ukazuje się już w pełnej okazałości - góra Prutas (2393m n.p.m):


                    Prutas (2393m n.p.m) w całej swej okazałości







                    Dookoła niesamowite widoki, na prawdę warto obejrzeć to na żywo, szczególnie jadąc drogą właśnie od tej strony co my - po kolei co raz ładniejsze widoki skutecznie budują napięcie, a za każdym kolejnym ślepym zakrętem zapiera dech.
                    Dojeżdżamy do ok. 3/4 drogi do Zabljak i zatrzymujemy się na przerwę mając piękny widok na górę Sedlena Greda (2225m n.p.m.), która z naszego punktu widokowego faktycznie wyglądała jak wielkie siodło.


                    Po prawej Sedlena Greda (2225m n.p.m.)


                    To chmury rzucają te cienie...


                    Podczas tego postoju zostajemy zagadani przez lokalnego dziadka, który okazuje się sprzedawcą biletów wstępu na teren tego parku. Najwyraźniej pojechaliśmy "pod prąd" typowego kierunku zwiedzania (i raczej wyszło nam to na dobre), więc dopiero na końcu trafiliśmy do "kasy", gdzie dowiedzieliśmy się, że przejazd jest płatny - 2e od głowy, więc nie jest to problem.




                    Stamtąd przyjechaliśmy


                    Tego dnia chcemy dojechać do Zabljak, które obecnie jest raptem kilkanaście kilometrów od nas, jednak jest jeszcze wcześnie i postanawiamy wrócić drogą, którą przyjechaliśmy i dojechać do miasta okrężną trasą, zwiedzając coś po drodze.
                    Droga powrotna mija o wiele szybciej, cieszę się winklami - na tyle, ile pozwala jednopasmowa droga ze ślepymi zakrętami. Po dojechaniu do Trsy, w ramach odpoczynku od jazdy w skwarze, zjadamy obiad (ceny iście turystyczne, ale jedzonko pycha) i podziwiamy lokalną wersję Komarka (z dwiema niezależnymi zębatkami przy tylnym kole).


                    Ponownie Trsa i pierwszy jednoślad napotkany w Czarnogórze


                    Po odpoczynku kontynuujemy powrót, mamy okazję za dnia przejechać się serpentynami i tunelami, które poprzedniego dnia przejechaliśmy po ciemku. Sporo straciliśmy jadąc tędy nocą - teraz nadrabiamy to, robiąc przy okazji zdjęcia, bo kolejne piętra tuneli dziurawiących zbocze wyglądają na prawdę niecodziennie.


                    Lokalna odmiana "agrafki"



                    Właśnie tędy jechaliśmy poprzedniego dnia w nocy. W tle zalew Pivski.


                    Spotykamy też lokalnego taksówkarza, który jak się okazuje pracował kiedyś w Polsce i trochę mówi "po naszemu" - proponuje nocleg w Zabljak, więc bierzemy namiary.
                    Dojeżdżamy do drogi 18 (tej prowadzącej wzdłóż Pivy od granicy z Bośnią) i na skrzyżowaniu w grocie skręcamy w lewo - na południe. Zatrzymujemy się w pierwszym miasteczku (Pluzine), tankujemy motocykle, uzupełniamy olej i możemy jechać dalej.
                    Teraz naszym celem jest pobliski Pivski Monaster - niepozorna (z zewnątrz) cerkiew z XVI w. z ciekawymi malowidłami w środku. Ciekawostką jest to, że przy budowie zapory musiała zostać przeniesiona, kamień po kamieniu, razem z freskami, ponieważ zbudowano ją w miejscu zalanym obecnie przez sztuczne jezioro.


                    Pivski Monastyr



                    I freski w jego wnętrzu

                    Po szybkim zwiedzeniu monastyru jedziemy dalej drogą na południe i po 32km odbijamy na wschód na Savnik. Świetnej jakości droga (najwyraźniej dopiero co zrobiona) wije się wśród blado-zielonych wzgórz, z których "wyrzynają się" drobne wapienne skałki (których okruchy, tradycyjnie, można znaleźć na środku drogi). Upał zmusza nas do postoju w cieniu skały na poboczu, w towarzystwie białego konika stojącego "luzem" po drugiej stronie drogi - skąd on tam się wziął, na takim odludziu? Nie bardzo mamy już co pić, więc zaczyna nas męczyć pragnienie. Opieramy się w cieniu o skałę i odpoczywamy dłuższą chwilę - koń w bezruchu wciąż się na nas gapi.


                    Przydrożny odpoczynek w towarzystwie gapiącego się konia


                    Po odpoczynku tniemy dalej - pora na zjazd w dół po agrafkach. Serpentyny dobrego asfaltu kuszą do ostrzejszej jazdy, nawet podnóżek miał okazję zgrzytnąć. Niestety tuż za przedostatnią agrafką, bez zapowiedzi, w głębokim jeszcze złożeniu wylatuję na tarkę (frezowany asfalt) - nieźle zabujało, jeszcze więcej adrenaliny dostało się do krwi, ale na szczęście znowu tylko na strachu się skończyło. Po raz kolejny potwierdza się zasada, że niektórych krajach oszczędza się na znakach, a dobry asfalt przed ślepym zakrętem wcale nie gwarantuje, że za nim będzie tak samo (w zeszłym roku w Rumunii, na przełęczy transfogarskiej, miałem jeszcze "lepszą" akcję, gdy trafiłem na łachę piachu w podobnych okolicznościach).
                    Trochę mało przytomny po tych emocjach zatrzymuję się przy pierwszym sklepie i paskudnie przepłacam za colę. Turysta jak ptak - jak już przyleci to i oskubać można
                    W okolicach Savnika chcieliśmy obejrzeć kanion Nevido (3,5km długości, 300m głębokości i raptem kilka szerokości), jednak późna pora udaremnia te plany - postanawiamy dojechać do Zabljak i tam przespać się pod dachem(no, chyba, że jakaś dobra lokalizacja pod niebem trafi się wcześniej )
                    Dalej droga jest już wąska i łagodnie wije się wśród wzgórz, wkrótce też słońce zaczęło się chować za oddalonymi górami, więc korzystając z okazji Gosia robi kilka zdjęć.


                    Dzień się kończy...

                    Niestety dalej ruszyć już nie możemy, bo tenera (a dokładnie jej wyraźnie rozładowany akumulator) się zbiesiła i nie ma siły obrócić wałem. Chwila zdenerwowania, szukania przyczyny - z braku lepszego kandydata winą zostały obarczone dodatkowe lampki doświetlające i grzane manetki. Wyrok - odłączenie od instalacji na czas weryfikacji, tzn. dopóki znowu aku nie padnie i nie obali tej teorii (mogę podpowiedzieć, że problem do końca wyjazdu się nie powtórzył).
                    Na szczęście jechaliśmy akurat pod łagodnym podjazdem, więc po chwili zmieszania obracamy moto i z pomocą grawitacji udaje się odpalić na pych - nawet dwukrotnie
                    Można jechać dalej, do celu mamy jeszcze 30km - tymczasem robi się całkiem ciemno i zaczyna zbierać na deszcz. Na horyzoncie, dokładnie przed nami, widać jak kłębi się wielka chmura w kształcie grzyba bądź kapelusza. W nocy widać ją tylko dzięki temu, że co chwilę rozświetlają ją od środka potężne pioruny... widok niesamowity... jednak co raz mniejsza odległość do niej i wizja zmoknięcia nie pozwalają cieszyć się kontemplacją tego niesamowitego zjawiska. Jest już zbyt ciemno, aby szukać noclegu na dziko, zbiera się na deszcz, dlatego też usilnie szukam w GPSie możliwie nieodległego miejsca do spania. W W końcu udaje się wypatrzeć motel - raptem niecałe 3km od drogi, którą jedziemy. Dojazdówka prowadzi szutrową drogą z paskudnymi koleinami, z na szczęście z górki. Gosia trochę się denerwuje, bo w razie problemów może być kłopot z ponownym odpaleniem motóra - jadę pierwszy i oświetlam drogę. Po dłuższej chwili dojeżdżamy do hoteliku, ale okazje się, że jego dosyć liczna obsługa jest bardzo zdziwiona, że ktoś może chcieć u nich nocować. Po dłuższej, dosyć ożywionej, dyskusji między sobą ustalają w końcu, że nie miejsc....
                    Na szczęście udało się bezproblemowo wrócić (tym razem już pod górkę) do "główniejszej" drogi - do Zabljak jeszcze 10km, a wielka chmura miotająca pioruny nadal nad nim wisi. Pomimo obaw szczęśliwie udaje nam się dojechać na przedmieścia jeszcze na sucho.
                    Jest to miejscowość turystyczna, jednak jak się okaże w świetle dnia zdecydowanie narciarska, więc w środku lata jesteśmy po za sezonem. Mimo to Gosi szybko udaje się wypatrzeć jakiś nocleg. Udaję się na negocjacje w sprawie zakwaterowania. Moja słaba znajomość języków obcych nie była tutaj dużym problemem, albowiem mój interlokutor miał jeszcze mniej do zaoferowania w tej dziedzinie. Prawdopodobnie był przedstawicielem muzułmańskiej grupy etnicznej, bo ni w ząb nie dało się wyrozumieć jego języka. Na szczęście znał liczebniki po serbsku - słówko "diesiat" wraz z uniwersalnym słówkiem "ojro" i lustracją oferowanego domku umożliwiły nam nocleg pod dachem. Gospodarz bardzo usilnie próbował mi coś jeszcze wytłumaczyć, ale w końcu z braku widocznych rezultatów machnął ręką najwyraźniej dochodząc do wniosku, że i tak w swoim czasie dowiem się o co mu chodziło.
                    Mieliśmy do dyspozycji piętrowy domek "narciarski" - jeszcze w budowie (staranność wykończenia była adekwatna do ceny wynajmu), ale łóżka, prąd i ciepła woda już były. Rozlokowaliśmy się, zjedliśmy i wtedy wyszło na jaw co tak bardzo chciał mi wcześniej przekazać nasz gospodarz. Mianowicie w tym domku nie byliśmy jedynymi lokatorami, a jego piętro zamieszkiwali robotnicy, którzy wykańczali sąsiednie domki. Gdy leżeliśmy już w łóżkach akurat skończyli pracę, zjawili się i zaczęli kursować pomiędzy piętrem, a łazienką - niestety "nasz" pokój był przelotowy. Niemniej ekipa była kulturalna (nie licząc totalnego braku talentu do zamykania drzwi) i mimo braku możliwości porozumienia się nie był to duży problem - wkrótce już spaliśmy.

                    Przebieg dzienny: 198 km



                    Dotychczasowa trasa:
                    Przebieg łączny: 1828 km

                    Na dużej mapie: http://maps.google.com/?q=http://xtz.../total.kml?v=5

                    CDN.
                    sigpic

                    Komentarz


                      #11
                      Nie no fajnie się czyta aż chęć mi na tą Rumunię znów wróciła
                      Był Junak M10, WSK125, potem xt600z i xtz750 aż w końcu przyszło nawrócenie, lc4 620 sc, exc 520, a teraz
                      No i oczywiście WSK 125 73' jest nadal, fajnie powspominać szczeniackie czasy
                      sigpic

                      Komentarz


                        #12
                        Wyprawa super, relacja tym bardziej. Prosimy dalej!


                        Zamieszczone przez marcinjunak Zobacz posta
                        Nie no fajnie się czyta aż chęć mi na tą Rumunię znów wróciła
                        nie rozumiem tego stwierdzenia.... to gdzieś Ci przepadła ta chęc?
                        hominis est errare, insipientis in errore perseverare
                        Komar 2350; WSK 175 Kobuz; JAWA TS 350 Sport; YAMAHA XT660Z; KTM LC4 ADV; KTM LC8 ADV; obecnie KTM 625 SXC

                        Komentarz


                          #13
                          kwiecista relacja - piszesz to na bieżąco, po przyjeździe czy teraz wracasz pamięcią (co byłoby trudne)

                          ps. w Bośni na jednej z tam kręcili Komandosów z Nawarony
                          ST legenda Dakaru http://passion4travel.pl/index.php/c...dow/motocykle/
                          FB: http://www.facebook.com/kamilltee

                          Komentarz


                            #14
                            Zamieszczone przez erwinw Zobacz posta
                            nie rozumiem tego stwierdzenia.... to gdzieś Ci przepadła ta chęc?
                            Po prostu raz mam większą a raz mniejszą chęć
                            Był Junak M10, WSK125, potem xt600z i xtz750 aż w końcu przyszło nawrócenie, lc4 620 sc, exc 520, a teraz
                            No i oczywiście WSK 125 73' jest nadal, fajnie powspominać szczeniackie czasy
                            sigpic

                            Komentarz


                              #15
                              Ja również błagam o kolejne części bo zimowa motodepresja mnie wykańcza. Takie teksty ratują życie w zimę, chyba sam też tak będę robił, zimowa publikacja gdzie się było w lato Pozdrawiam.

                              Komentarz

                              Pracuję...
                              X